NIESPODZIEWANY PREZENT

W życiu otrzymujemy różne prezenty. Mogą to być prezenty, które sprawiają radość, prezenty długo oczekiwane, nietrafione, albo tak zwyczajnie niepotrzebne, które odłożymy gdzieś w kąt i za chwilę o nich zapomnimy. Nigdy nie spodziewałam się, że Życie podaruje mi taki prezent, który przemieni mnie samą i bieg mojej historii. A Ty? Czy również otrzymałaś bądź otrzymałeś kiedyś podarunek zupełnie nieoczekiwany, który odmienił całe Twoje życie?

Chciałabym podzielić się z wami małym fragmentem drogi, jaką przeszłam z moim przyjacielem ziarniniakiem Wegenera 🙂 Naprawdę nieliczna grupa osób potrafi zaakceptować swoją chorobę, zaprzyjaźnić się z tym, co staje się mimowolnie częścią ich życia. Czy ja należę do tych osób? Upływa 6 lat odkąd ja Marta, siostra zakonna, misjonarka zostałam zdiagnozowana, ale jestem przekonana, że nie zawsze czas jest wyznacznikiem poziomu naszej akceptacji i osiągnięcia harmonii w sytuacjach dotyczących tego, co naprawdę trudne dla nas. Znam chorych, którzy mają o wiele większy staż w walce ze swoimi dolegliwościami niż ja, ale wciąż brakuje im wewnętrznego pokoju, który możemy osiągnąć dzięki hojności w przyjmowaniu tego, co podarowało nam Życie!

Na początku nie było to takie oczywiste! Moje złe samopoczucie rozpoczęło się od bólu stawów. Wówczas zmieniłam miejsce swojego zamieszkania i sądziłam, że winą tego stanu jest chłodniejszy klimat. W późniejszym etapie doszedł kaszel, który stał się niesamowicie uporczywy. Do tej pory pamiętam, jak miałyśmy jechać z siostrami na spotkanie Taizé do Pragi. Musiałam cofnąć się z Raciborza, z którego wyjeżdżałyśmy, do klasztoru w Sulejówku z powodu pogarszającego się stanu zdrowia. Przez pierwsze dwa tygodnie leżałam z diagnozą lekarza rodzinnego, którą było zapalenie płuc. Niestety nie widać było żadnej poprawy i wówczas trafiłam do szpitala na Banacha w Warszawie, gdzie postawiono mi kolejną diagnozę, jaką była gruźlica. Szybko jednak wykluczono również i tę opcję. Na szczęście po tygodniu, kiedy było już naprawdę krytycznie, a moje siostry i wiele innych osób modliło się o właściwą diagnozę dla mnie, w końcu lekarzom udało się rozpoznać chorobę. Zostałam przeniesiona do Szpitala Czerniakowskiego w Warszawie, gdzie uratowano moje życie. Tak wiele osób było zatroskanych o mnie, tak wiele okazało mi wsparcie i troskę. Wciąż noszę w sercu wdzięczność do każdej z nich i przedkładam je Bogu w modlitwie.

Odkąd pamiętam bałam się śmierci, ale w momencie najbardziej krytycznym, kiedy rzeczywiście czułam jak bym się zapadała, było mi już wszystko jedno. Modliłam się wtedy: „Panie Jezu, ja nie wiem, czy modlić się o życie, czy o śmierć. Niech się dzieje Twoja wola!” I jak sami widzicie wolą Boga było życie. Zupełnie inne niż sobie wyobrażałam, niż to, którego pragnęłam. Oprócz wszystkich tych fizycznych dolegliwości, których doświadczałam chyba najtrudniejsze było przyjęcie i opłakanie tych wszystkich strat, jakie poniosłam w walce z chorobą. Nie tylko straty fizyczne, dotyczące kondycji ciała i uszkodzonych organów, ale utracone marzenia, czy niespełnione pragnienia.

Choroba automatycznie zdyskwalifikowała mnie z możliwości wyjazdu na misję. W moim sercu od bardzo dawna była Afryka. Zanim Pan Bóg powołał mnie do życia zakonnego, będąc jeszcze w szkole średniej chciałam wyjechać na misje, jako świecka misjonarka. Pragnęłam również pracować z osobami ubogimi, ludźmi ulicy, uzależnionymi. Był plan, że podejmę studia w kierunku pracy socjalnej. Choroba jednak bezlitośnie zmyła z horyzontu wszystko, co napędzało mnie do życia. Przez jakiś czas mieszkając w Sulejówku jeździłam do sióstr kalkutek by przyjrzeć się ich pracy z bezdomnymi. Kiedy leżałam w szpitalu odwiedzały mnie i niosły pokrzepienie mówiąc: „Siostro! Matka Teresa mówiła, że poprzez cierpienie najbardziej można pomóc ubogim”. Tą myśl zachowałam w swoim sercu do tej pory. I choć dziś nie pracuję z bezdomnymi, nie jestem na misjach w Afryce i nie powróciłam do zdrowotnej kondycji, jaką miałam z przed lat, to jednak czuję się niesamowicie szczęśliwa, bo to Bóg jest reżyserem mojego życia, to On jest Dawcą niespodziewanego prezentu, który odmienił mnie i moje życie.

Dziś robię to, czego bym się nigdy po sobie nie spodziewała. Kilka lat temu, kiedy rozpoczynała się moja droga życia zakonnego pewien ksiądz poprosił mnie, bym przyszła do szkoły i powiedziała coś o misjach. Kiedy spotkałam się z dziećmi i młodzieżą, jeden uczyń zapytał mnie o to, gdzie byłam na misjach. Wówczas odparłam, że w Polsce. Usłyszałam w głosie tego dziecka rozczarowanie i niezadowolenie. Ja jednak nie zależnie od tego gdzie jestem czuję się misjonarką, a moją obecną misją jest praca w świetlicy profilaktyczno-wychowawczej, prowadzenie scholi dziecięcej, bycie koordynatorką ds. komunikacji w polskiej Prowincji mojego Misyjnego Zgromadzenia, a także zaangażowanie w Stowarzyszenie chorych na układowe zapalenia naczyń. Dzięki ukończeniu studiów z edukacji artystycznej, odkryłam swoją nową pasję, jaką jest projektowanie graficzne i tym darem na tyle, na ile potrafię staram się dzielić z innymi.

Dzięki chorobie poznałam wielu wspaniałych ludzi. Nie tylko pełnych oddania swojej pracy lekarzy, ale także pacjentów cierpiących na układowe zapalenia naczyń. Ludzi, którzy pomimo rozmaitych obowiązków, które podejmują w swojej codzienności, ofiarnie poświęcają swój czas na to, by pomóc innym. Jestem wdzięczna Bogu za ten wspaniały prezent, zupełnie niespodziewany, ale nigdy nie oddałabym go za nic w świecie.

Czytając tę historię może wydawać Ci się, że to kolejny banał! Historia jak wiele innych! Ale tak, jak niepowtarzalny jest człowiek, tak każda historia życia jest jedyna i zupełnie wyjątkowa. Również i Twoja!

s.Marta Poświatowska SSpS