Przyszedł czas na moja historię. Długo nad tym rozmyślałam, bo wylewna zbytnio nie jestem. Zawsze z cierpieniem, jakie by ono nie było, kryłam się. Może się zwyczajnie wstydziłam. Jednak w tym przypadku, przypadku choroby tak dziwnej, nic ukryć się nie da.
Dzieci moje, odchowane, prawie na swoim. Mąż i ja jeszcze w pełni życia. Razem już 29 lat.
Piękne lato 2019, wkrótce wyjazd nad jezioro. Pojechaliśmy i tam pierwszego wieczoru krwotok z nosa. W ciągu zaledwie trzech dni „zamknął” mi się nos, nie mogłam oddychać, nie mogłam jeść, nie mogłam spać. Cóż było począć. Skrócony urlop i szybki powrót do domu. Podróż bardzo ciężka. Byłam osłabiona i doszły bóle głowy tak ogromne, że musiałam jechać do szpitala. Znalazłam się na oddziale laryngologii. Tam szybka i krótka pomoc. Pierwsze leki, sączki przeciwbólowe do zatok i do domu. Przez około tydzień męczyłam się
z migrenami. Nos cały czas „zamknięty”. Potem mi wytłumaczono już po diagnozie, że był to obrzęk nosa
i pierwszy objaw choroby. Szukałam pomocy. Chodziłam od laryngologa do alergologa. Po sterydach nos trochę puszczał i bóle głowy były słabsze, ale nadal nie jadłam. Waga w dół. Krwotoki towarzyszyły mi cały czas. Doszedł kaszel. Na początku zwykły, potem nasilił się do tego stopnia, że ból w klatce piersiowej był nie do zniesienia. Lato w pełni, a ja wciąż chora i bez wiedzy, co mi dolega. Znów wizyta u lekarza do którego trzeba było mnie prowadzić, tym razem na rejonie. Potwierdzono zapalenie płuc i po prześwietleniu okazało się, że są jakieś na nich nacieki. Szybka decyzja lekarza o wysłaniu mnie do szpitala chorób płuc i gruźlicy. Tam dużo badań, głównie pod kątem gruźlicy. Coraz słabsza. Ledwie chodziłam, chudłam. Do krwotoków
z nosa doszły wymioty. Kaszlu nie można było powstrzymać. Badania nic nie wykazywały. Miałam już niedosłuch jednego ucha. Do tego okazało się, że przeszłam zapalenie ucha środkowego. Pomimo wyników ujemnych na gruźlicę, lekarka podjęła trzydniową próbę leczenia. Tak mnie osłabiła, że potem tydzień przywracała do życia. Tak minęły cztery tygodnie. W głowie grał mi anielski orszak. Rodziców wysłałam do Częstochowy na modlitwę. W końcu sukces – jak to określiła Pani doktor. Diagnoza – Ziarniniakowatość Wegenera. Szybko zostałam skierowana do szpitala uniwersyteckiego w Łodzi na oddział pulmunologii
i alergologii. Ze szpitala do szpitala, nawet w domu nie byłam. Bałam się, że do niego już nie wrócę. Płakałam ciągle. Mąż mój miał nadzieję, że to pomyłka. Diagnozę jednak potwierdzono, która zwaliła z nóg całą moją rodzinę.
Dziękuję wspaniałym lekarzom, których spotkałam na mojej drodze. W tym nieszczęściu miałam ogromne szczęście, bo diagnoza „padła” szybko. Pamiętam, co lekarz do mnie powiedział, kiedy byłam zapłakana tuż po potwierdzeniu mojej choroby: „Proszę Pani przecież Wegenera się leczy, a Pani jest w bardzo dobrej kondycji” To był sygnał do walki. Szybko okazało się, że sposób mojego życia do tej pory – bardzo dobre odżywianie, niepalenie, nie nadużywanie alkoholu, nie branie nawet witamin i nie chorowanie pomogło mi przejść łagodnie leczenie chemią i sterydami. Pani doktor Joasia – adiunkt w klinice w Łodzi, kiedy przyszła do mnie po raz pierwszy do sali w szpitalu, powiedziała: 1) muszę sobie wybaczyć, nie pytać dlaczego akurat ja zachorowałam, 2) życie obrócić o 180 stopni, wszystko w nim zmienić, a po 3) nie mam raka. Musicie sobie wyobrazić, jaka była moja reakcja. Zalałam się łzami najpierw ze śmiechu, a potem wiadomo… Ale, ale zaczęłam walczyć. To niebyły jedyne porady Pani doktor. Czasem myślałam, że Pani Joasia powinna zrobić jeszcze jedną specjalizację. Mogłaby być bardzo dobrym psychologiem.
Choroba moja, która na początku objawiła się krwotokami, ogromnymi migrenami, wymiotami, kaszlem i naciekami na płucach, pozostawiła jeszcze jeden ślad. Nos, który się po prostu zapadł. Sterydy chyba pomogły, pewnie też moja wiara, bo w trakcie leczenia nos się trochę podniósł. Wyglądało to okropnie. W chwili obecnej – lato 2021, jestem już po leczeniu, które przeszłam dość dobrze. Wyniki rokujące. Trochę problemów ze stawami. Jestem w trakcie diagnostyki tarczycy, która się dosłownie „schowała” przede mną (bardzo wysokie przeciwciała w jej kierunku). Wygląda na to, że to kolejna choroba autoimmunologiczna. Jednak podobno nie tak groźna jak podstawowa moja choroba. Pani doktor skróciła moje leczenie do roku i trzech miesięcy, a zapowiadała dwa lata. W tej chwili nie biorę żadnych leków. Na zwolnieniu byłam krótko, wróciłam do pracy. Myślę, że bycie wśród ludzi też mi pomogło. Lekko nie było, bo i Pani Joasia i Medycyna Pracy nie chciały mi podpisać zgody na pracę. Nie chcę nikomu nić radzić, ale po odstawieniu sterydów, zrobiłam sobie trzymiesięczny detoks pijąc codziennie rano sok z selera naciowego. Żeby przetrwać epidemię i nie chodzić na zwolnienia lekarskie, przez pół roku z całą rodziną piłam sok siedmioskładnikowy na odporność. Nawet się nie przeziębiliśmy. To chyba tyle, bo mogłabym dużo więcej napisać, ale nikt by nie przeczytał. Oczywiście, że mam dni płaczu, chwile lęku, jakie będzie jutro, ale jest lustro i tak jak mi kazano, patrzę i mówię do siebie każdego ranka: jestem, żyję, uśmiecham się. Wierzę głęboko, że wygrywam z moją chorobą mając nadzieję na pozostanie tu na ziemi do późnej starości.
Beata Pliszka